Rozmowa Janusza Wróbla. „Czarny zeszyt” Grzegorza Dzikowskiego

Nie gromadził wycinków z prasy, nie katalogował pamiątek, nie opisywał fotografii, a po podjęciu decyzji o rozbracie z żużlem spakował  wszelkie precjoza i wyniósł do piwnicy. Chciał w ten sposób zapomnieć o zamkniętym rozdziale życiowym. Na pamiątkę zostawił tylko jeden ważny i godny uwagi dokument z tamtych lat, mianowicie „czarny zeszyt”.


JW: „Czarny zeszyt”… Cóż to takiego?

GD: Wcale nie był w kolorze czarnym. Robiłem w nim notatki z torów, zawierające wszelkie informacje i spostrzeżenia, które mogły się przydać przy następnych występach. „Czarny” dlatego, że dotyczył „czarnego sportu”.

JW: „Czarny sport” nie był twoim pierwszym wyborem?

GD: Zawsze byłem aktywny. Najpierw trenowałem grę w tenisa stołowego. Motywację do podnoszenia poziomu miałem dosłownie tuż obok, bo chodziłem do jednej klasy z Leszkiem Kucharskim. W siódmej i ósmej klasie siedzieliśmy nawet w jednej ławce. Z powodzeniem próbowałem żeglarstwa i jak każdy zdrowy chłopak uganiałem się też po boiskach i parkietach, aż skoncentrowałem się na piłce ręcznej. Będąc jeszcze w wieku juniora grałem w ligowym zespole SZS AZS i kiedy zaczęli się mną interesować handballowi działacze Wybrzeża i Spójni… wybrałem żużel. Speedway nie był dla mnie jakimś wstrząsającym odkryciem, bo już w dzieciństwie bywałem z ojcem na zawodach rozgrywanych wtedy na stadionie Stoczniowca. Dlaczego żużel? Nawet dziś, po latach nie umiem odpowiedzieć jednoznacznie.

JW: Pamiętasz debiut?

GD: Nie jestem typem kronikarza. „Czarny zeszyt” to wynalazek znacznie późniejszy, który zawdzięczam Andrzejowi Marynowskiemu. Debiutu nie pamiętam, ale pewnie były to jakieś zawody młodzieżowe.

JW: Kto był twoim pierwszym trenerem?

GD: Bogdan Berliński. To on doprowadził mnie do licencji. W pierwszym terminie nie przystąpiłem do egzaminu, bo akurat miałem złamany obojczyk, ale kiedy wyzdrowiałem, zdałem bez pudła. Pierwsze sezony upłynęły mi pod znakiem „małpiego rozumu”. Aktywną działalność rozrywkową przeplatałem z treningami, kontakty z nawierzchnią bywały na porządku dziennym, ale wychodziłem z tych przygód bez poważniejszego uszczerbku na zdrowiu, pewnie dlatego, że byłem silny i gibki, co zawdzięczałem wcześniejszym treningom w sekcji piłki ręcznej.

JW: W końcu jednak zmądrzałeś?

GD: Wielkim autorytetem w Wybrzeżu był dla mnie Andrzej Marynowski. To właśnie on sprowadził mnie na ziemię i przekonał do bardziej uporządkowanego podejścia do sportu. Przypływ rozumu prawie natychmiast przyniósł owoce w postaci znacznie lepszych wyników i zdobycia mocnej pozycji w drużynie, a potem powołania do kadry.

JW: Lata osiemdziesiąte poprzedzające transformację ustrojową jaskrawo pokazały przepaść między speedwayem zamorskim i kontynentalnym. Jak się czułeś jako kadrowicz w otoczeniu światowych gwiazd?

GD: W tamtych latach istniał jeszcze speedway w tzw. „demoludach”. Zanim dostąpiłem zaszczytu konfrontacji z najlepszymi, to jako młody w kadrze przeszedłem prawdziwy czyściec w postaci startów na peryferiach speedway’a. Wyjazdy – na przykład – do Bułgarii samochodem z przyczepą, jazda przez całą Rumunię, to były przygody, które zostały w pamięci na całe życie.

JW: Ale w ciemnym tunelu zaczynało pełgać światełko nadchodzących zmian. W strukturze „Żelaznej kurtyny” zaczęły się pojawiać szczeliny, na przykład w postaci nowych możliwości pozyskiwania dostępu do zachodniego sprzętu. Jak to wyglądało w Gdańsku?

GD: W otoczeniu speedway’a pojawili się nowi ludzie. W Gdańsku był to Roman Wieczorek, Polak od lat mieszkający w Europie Zachodniej. To właśnie on stał się dostawcą motocykli i części zamiennych. Kto zdobył dla siebie Gooddena czy Weslake, czuł się mocniejszy od posiadacza Jawy.

JW: Miałeś Gooddena czy Weslake?

GD: Miałem szczęście do sprzętu. Tak się dobrze składało, że na ogół trafiałem na wartościowe jednostki. Kiedy pan Wieczorek przywiózł wymarzone cudeńka, ja używałem Jawy, z której byłem bardzo zadowolony i dlatego, choć jako jeden z liderów mogłem korzystać z pierwszeństwa, nie wyrywałem się do dzielenia łupów. Koledzy wybierali jeden przez drugiego. Podzielili osiem Gooddenów i kiedy wreszcie zdecydowałem się ruszyć, został już tylko jeden Weslake. Praktyka dowiodła, że też był bardzo dobry. Jan Malinowski – trener kadry narodowej, żartował, że powołuje mnie do reprezentacji tylko dlatego, że mam Weslake.

JW: Prawdziwa erupcja twoich wyników zaczęła się w 1984 roku od drugiego miejsca w konkurencji Złotego Kasku. Finał we Wrocławiu wygrał Roman Jankowski, który stracił tylko jedno oczko w pojedynku właśnie z tobą. Pamiętasz szczegóły?

GD: Już wspominałem, że nie prowadziłem pamiętnika…

JW: No to ci przypomnę. Zdobyłeś trzynaście punktów, a te dwa brakujące straciłeś na rzecz Grzegorza Sterny i Ryszarda Buśkiewicza. W następnym sezonie wystąpiłeś w finale Mistrzostw Świata Par w Rybniku, byłeś rezerwowym w finale światowym w Bradford i zdobyłeś złoto w krajowej konkurencji par klubowych…

GD: Najbardziej sobie cenię właśnie ten złoty medal MPPK zdobyty w Rybniku wspólnie z Zenkiem Plechem.

JW: Dlaczego właśnie ten?

GD: Bo w kolekcji Wybrzeża Gdańsk jest to jedyny seniorski złoty medal zdobyty w konkurencji zespołowej.

JW: Skoro wskazałeś źródło największej satysfakcji, to spróbuj jeszcze przypomnieć najboleśniejszą porażkę…

GD: Finał kontynentalny IMŚ w Pocking w 1985 roku. Kwalifikacje w tamtym czasie były mocno rozbudowane. Ostatnim etapem były finały „inter” oraz kontynentalny. Z pierwszego awansowało do finału jedenastu, z drugiego pięciu zawodników. Polska była w strefie kontynentalnej. To nie był dla nas dobry rok. Do decydujących zawodów w Pocking dotarłem jako jedyny przedstawiciel naszego kraju. Jako rezerwowy był jeszcze Andrzej Huszcza, ale w turnieju nie wystąpił. Charakterystyczną cechą zagranicznych wyjazdów tamtych lat było nieodłączne towarzystwo działaczy. Zamiast mechaników i ludzi mogących dać zawodnikowi jakieś wsparcie, jechali panowie w granatowych marynarkach. Moimi towarzyszami byli dwaj sędziowie i Bardzo Ważny Działacz. Zdany na siebie zdobyłem w turnieju jedenaście punktów. Więcej mieli tylko Egon Miller, Armando Castagna i Zoltan Adorjan. Byłem zadowolony i zaczynałem się pakować, gdy się okazało, że będzie jeszcze wyścig dodatkowy. Nikt mnie nie uprzedził o takiej ewentualności, więc zaskoczony wyjechałem nie do końca przygotowany i w efekcie przyjechałem za Wiktorem Kuźniecowem i Karlem Maierem, a to oznaczało szóste miejsce  status rezerwowego w finale światowym w Bradford.

JW: Mistrzem świata został Eryk Gundersen, który wyprzedził Hansa Nielsena i Sama Ermolenko, a piątka z Pocking zajęła pięć ostatnich miejsc w turnieju. Czy rzeczywiście istniał wtedy speedway dwóch prędkości?

GD: Rzeczywiście tak było. Nie pomagały nawet własne tory. W światowym finale par w Rybniku, gdzie wystąpiłem z Andrzejem Huszczą też wiele nie wskóraliśmy.

JW: Tymczasem w klubie po dobrych sezonach zaczęło się dziać gorzej. W 1989 roku Wybrzeże opuściło ekstraklasę. Ty też mocno spuściłeś z tonu, o czym świadczy wyraźny spadek średniej biegopunktowej. Co się stało?

GD: Świat stawał na głowie. W klubie zachodziła zmiana pokoleniowa, w kraju zmieniał się ustrój, a ja z tych oraz jeszcze paru innych powodów przestałem się cieszyć speedwayem.

JW: Po kilkuletniej przerwie wróciłeś jednak jako trener. Nie mogłeś wytrzymać bez speedway’a?

GD: Trudno wyrzucić z siebie coś, co przez lata było pasją i treścią życia. Wróciłem do klubu, w którym panowała totalna dezorganizacja. Ogarnąłem bałagan…

JW: A jak ogarnąłeś, to ci podziękowano?

GD: Przyszli nowi ludzie, z inną wizją. Na wizjach się skończyło, a ja tymczasem byłem już daleko.

JW: Nawet bardzo. Skąd pomysł, żeby podjąć pracę w Czerwonogradzie?

GD: To było wyzwanie i zupełnie nowe realia. W porównaniu z polskimi warunkami niemal partyzantka, profesjonalizm w stopniu bardzo umiarkowanym, ale za to godny podziwu zapał. Klub ukraiński, liga rosyjska, w sumie bardzo ciekawe doświadczenie. Było pod górkę, ale nie żałuję, bo w innych okolicznościach na pewno nie wybrałbym się do Moskwy, Bałakowa, Ufy, Nowosybirska, czy tym bardziej do Władywostoku.

JW: Jak wspominasz dwukrotne podejścia w Częstochowie?

GD: W 2009 zakończyliśmy fazę zasadniczą na trzecim miejscu. Regulamin przewidywał play off z udziałem sześciu zespołów. W pierwszej fazie odprawiliśmy Unię Leszno, a drugiej przegraliśmy dwumecz z Toruniem i w meczach o trzecie miejsce pokonaliśmy Polonię Bydgoszcz. Brązowy medal był jednak rozczarowaniem, a niepowodzenie oznacza wyrok na trenera. Drugie podejście w Częstochowie miałem cztery lata później. Podjąłem pracę w trakcie sezonu po trochę niewyraźnym początku, ale rundę zasadniczą skończyliśmy na drugim miejscu. W dwumeczu o awans do finału spotkaliśmy się z Apatorem. Na torze przeciwnika przegraliśmy nieznacznie (41:49 przyp. JW), ale straciliśmy poturbowanego Emila Saitfudtinowa i choć jego udział w rewanżu był wykluczony, to byliśmy pełni optymizmu.

JW: Pamiętam nastrój oczekiwania w Częstochowie. Finał wydawał się być w zasięgu ręki…

GD: Brakowało kontuzjowanego Emila, planowaliśmy więc zastosowanie regulaminowego zastępstwa zawodnika, ale już na wstępie cały misterny plan rozwalił sędzia zawodów, bo w drugim wyścigu pokazał czerwoną kartkę Rafałowi Szombierskiemu, co oznaczało wykluczenie do końca meczu. Słusznie, czy pochopnie? Ja swoje zdanie zatrzymam dla siebie, dość powiedzieć, że opinie ekspertów były mocno podzielone. W barwach Apatora jechali m.in. Tomasz Gollob, Darcy Ward i panujący mistrz świata Chris Holder, z drugiej strony Włókniarz wystąpił bez dwóch podstawowych zawodników, a mimo to wydawało się, że straty są do odrobienia. Niestety, szansa przepadła w ostatnim wyścigu, kiedy to jadący po podwójne zwycięstwo Rune Holta nie ukończył wyścigu po defekcie na ostatnim wirażu. Bohaterem dnia był junior Artur Czaja, triumfator aż trzech wyścigów. Parę dni po meczu wyszło na jaw, że jego występ w jednym z biegów był nieuprawniony, odjęto więc trzy punkty z jego dorobku, ale zmiana wyniku i tak nie miała wpływu na ostateczne rozstrzygnięcie, za to znowu ożywiła dyskusję na temat pracy arbitra, który to niedopatrzenie przegapił. W meczu o brązowy medal Włókniarz nieznacznie przegrał z Unią Tarnów, mającą w swoich szeregach m.in. Macieja Janowskiego, Janusza Kołodzieja, Artioma Łagutę i Martina Vaculika. Czwarte miejsce odebrano jako oczywiste niepowodzenie.

JW: Czy istnieje jakiś chleb jeszcze bardziej niewdzięczny od trenerskiego?

GD: Nie mam pojęcia, ale suma moich doświadczeń w Częstochowie, Lublinie, Ostrowie i zwłaszcza w Gdańsku wskazuje, że jest to zajęcie wysokiego ryzyka. W 2015 roku ostatecznie i nieodwołanie zamknąłem w swoim życiu rozdział pod tytułem „żużel”.

JW: Załóżmy, że można cofnąć czas. Znowu masz naście lat. Czy zostałbyś żużlowcem po raz wtóry?

GD: Bez wątpienia, tylko nie wiem jednego: czy wolałbym uprawiać ten sport na dzisiejszych warunkach, czy raczej tych sprzed lat.

JW: Nie wolałbyś zarabiać takich pieniędzy, jakie zgarniają współcześni gwiazdorzy?

GD: Owszem, kwoty, o których się mówi, rozpalają wyobraźnię, ale trzeba pamiętać, że za te pieniądze trzeba kupić motocykle, wszystkie potrzebne części zamienne, materiały eksploatacyjne, ogumienie. Do tego dochodzą busy i koszty eksploatacji, podróże, opłaty za hotele i pensje mechaników oraz ubezpieczenie. Nie mówię, że mają biedę, ale po odjęciu wszystkich niezbędnych wydatków miliony nie wyglądają już tak imponująco. Wcale nie jestem pewien, czy tego właśnie bym chciał, bo w moich czasach pan żużlowiec przychodził do klubu i począwszy od szkółki, najpierw miał za darmochę sprzęt i całe wyposażenie, a później, jak już się czegoś nauczył – etat w jakiejś fabryce, różne przywileje, mieszkanie, talon na samochód. Nie płacił z własnej kieszeni za podróże, hotele i mechaników. Pieniądze nie przepływały tak wartkim strumieniem jak dziś, ale każdy, kto w tym sporcie osiągnął jakiś przyzwoity poziom i miał głowę na właściwym miejscu, mógł żyć godnie i bez większych stresów.

JW: Czasu niestety nie cofniemy. Jak sobie radzisz bez czarnego sportu?

GD: Mam czas dla rodziny i na różne przyjemności. Jestem człowiekiem aktywnym. Latem są to pobyty na działce albo pod żaglami. W zimie co roku narty przeważnie w Tyliczu, a gdzieś w tzw. międzyczasie wypady z żoną do SPA. Lubimy się popławić w luksusie. Właśnie z niecierpliwością czekamy na otwarcie nowego kompleksu w Pobierowie.

JW: Czego ci życzyć?

GD: Nie będę oryginalny. Życz mi zdrowia, o resztę zadbam już sam.

Leave a Reply

2. Liga Żużlowa