Wielkie szczęście Wiktora Jastrzębskiego. „Czas żużla bohaterskiego”

Od szkółki do emerytury… Tak w największym skrócie można opisać mariaż Wiktora Jastrzębskiego z Włókniarzem. Przyszedł jako nastoletni kandydat do szkółki, odszedł z klubu jako emeryt. Po drodze był wybitnym zawodnikiem, a później trenerem i wychowawcą kilku pokoleń zawodników.


JW: Pół wieku w jednym klubie to więcej niż niejedno życie. Czy mógłbyś jednym zdaniem odpowiedzieć na pytanie, co się w tym czasie zmieniło w speedway’u?

WJ: Wystarczy jedno słowo: wszystko.

JW: Zacznijmy w takim razie od początku. Dlaczego żużel?

WJ: W moim otoczeniu każdego chłopaka pociągała przygoda. Żużel pobudzał wyobraźnię, kusił perspektywą sukcesów w szerokim rozumieniu tego słowa. Nie pamiętam kiedy po raz pierwszy byłem na zawodach, ale było to dość wcześnie, bo drewniana banda była wyższa ode mnie i dlatego oglądałem wyścigi poprzez jedną z wielu szpar. O strefie bezpieczeństwa nikt jeszcze wtedy nie słyszał. Dość wcześnie zapoznałem się z motocyklem, bo tata był jednym z niewielu szczęśliwców posiadających własny pojazd. Była to „eshaelka” na centralnej sprężynie, ze sztywnym tyłem, ale w tamtym czasie istny cud techniki. Pod nieobecność taty śmigałem więc na podwórku dookoła trzech dorodnych drzew, albo… pod dachem w wyłożonej płytkami hali pobliskich zakładów mięsnych. Firma pracowała na jedną zmianę, więc po południu nie było w niej żywego ducha. W tamtym czasie prawie każdy chłopak z mojej dzielnicy chciał być żużlowcem, więc i ja któregoś dnia poszedłem z podaniem do klubu. Tak jak dziś potrzebna była zgoda rodziców, ale nie zaryzykowałem rodzinnych negocjacji i dla pewności podrobiłem podpis ojca. Zostałem przyjęty, ale zanim zacząłem regularne treningi, przeszedłem staż kandydacki polegający na wykonywaniu różnych prac porządkowych.

JW: Kto był twoim pierwszym nauczycielem?

WJ: Miałem dwóch: Jerzego Srokę i Jana Stormowskiego. Pierwszy był kierownikiem drużyny, drugi cenionym mechanikiem. Żaden nie miał uprawnień trenerskich, ale wtedy nie miało to najmniejszego znaczenia. Kiedy już zacząłem sobie trochę radzić, dostałem skórzaną kurtkę, spodnie, wysokie sznurowane buty i kask. Miałem szczęście, bo kask nie był z papieru.

JW: Kask z papieru?

WJ: Dostępne w tamtym czasie kaski były wytwarzane przez pewnego rzemieślnika. Do produkcji używał glinianej formy wielkości ludzkiej głowy. Oklejał tę formę gazetami. Po ułożeniu kilkudziesięciu warstw i wyschnięciu powstawała całkiem zgrabna skorupa. Do środka wklejał czapkę „pilotkę”, z zewnątrz pokrywał to  coś lakierem i kask był gotowy. Że nie miał wiele wspólnego z bezpieczeństwem, to już nikogo nie obchodziło, bo przecież był to jeszcze czas żużla bohaterskiego.

JW: Pamiętasz debiut?

WJ: To były jakieś towarzyskie zawody, chyba klubowe mistrzostwa par. Jechałem w parze z Andrzejem Jarząbkiem. Poszło mi nieźle. Udany występ pochwalił sąsiad w rozmowie z moim ojcem, który w ten sposób się dowiedział, że… ma syna żużlowca. Później była to nasza wspólna z tatą tajemnica przed mamą. W lidze zadebiutowałem parę dni później (15 kwietnia 1962 przyp. JW) w meczu ze Stalą Gorzów.

JW: Pamiętasz jakieś pieniądze zarobione na żużlu?

WJ: Były symboliczne. Za pierwsze kupiłem sobie torbę sportową. Ledwie wystarczyło. Byliśmy przecież stuprocentowymi amatorami.

JW: Jak to wyglądało w praktyce?

WJ: Pracowaliśmy, gdzie kto mógł. W niedzielę był mecz, a w poniedziałek trzeba było o szóstej meldować się w pracy. Zmiany zaczęły zachodzić dopiero za prezesa Tomaszewskiego, kiedy to zaczęliśmy korzystać z drobnych przywilejów. Wtedy też klubową bazą stał się Wełnopol, gdzie mieliśmy warsztat i łaźnię, której nie było na stadionie aż do lat siedemdziesiątych.

JW: Robiłeś szybkie postępy, byłeś wartościowym ogniwem drużyny, należałeś do kadry narodowej, ale nie miałeś szczęścia do sukcesów indywidualnych…

WJ: Najbliżej sukcesu byłem w finale Srebrnego Kasku w 1966 roku. Zawody odbywały się w formie trzech turniejów, zaliczało się wyniki z dwóch lepszych występów. Ostatni turniej był w Bydgoszczy, jechałem jak z nut, ale po wypadku Jerzego Kowalskiego i Czesława Kolmana sędzia zakończył zawody po trzech seriach. Szkoda, bo do wyprzedzenia Zygfryda Friedka, któremu w Bydgoszczy szło bardzo średnio, zabrakło mi tylko jednego punktu. Cenię sobie też podium w Memoriale Bronka Idzikowskiego w 1971 roku, kiedy to wystąpiła cała krajowa czołówka i pół sbornej. Przegrałem tylko z Władymirem Gordiejewem i Heńkiem Gluecklichem.

JW: Jak wspominasz konfrontacje międzynarodowe?

WJ: Sportowo wcale nie byliśmy wyraźnie słabsi. Brakowało nam regularnych konfrontacji i przede wszystkim dostępu do równorzędnego sprzętu.

JW: Ale z Briggsem i tak wygrałeś…

WJ: To był test mecz Polska-Wielka Brytania. Zawody toczyły się w deszczowy dzień na ciężkim torze. Przegrałem start, ale wszedłem mu pod lewy łokieć, trochę odwiozłem, na czym skorzystał jeszcze Staszek Rurarz i przyjechaliśmy na pięć do jednego. W tym samym roku (1966 przyp. JW) pojechaliśmy na serię spotkań do Anglii. O tych torach opowiadało się wtedy cuda, że takie rzekomo niesamowicie trudne. W praktyce okazało się, że rzeczywiście są inne, przede wszystkim znacznie krótsze, bardziej techniczne, ale wystarczyło trochę praktyki, żeby je oswoić.

JW: Byłeś na fali, kiedy doszło do kontuzji, która mocno wstrząsnęła twoją karierą. Pamiętasz, jak do tego doszło?

WJ: To był mecz ze Stalą Gorzów. Jechałem za Jurkiem Padewskim. Nie mogłem się spodziewać, że zamknie gaz… Planowałem wejście pod łokieć, nie było czasu na cokolwiek… Skończyło się otwartym złamaniem kości udowej. Doktor Chrzanowski jakoś poskładał i poskręcał tę kość w jedną całość i kiedy się wydawało, że wszystko idzie w dobrym kierunku, dałem się namówić na wyjazd na tor. Upadłem i wszystko zaczęło się do początku. W efekcie straciłem trzy sezony. Wróciłem do ścigania w 1971 roku. Pomogłem drużynie, zakończyliśmy jazdy zwycięskim barażami z Wybrzeżem, wróciliśmy do pierwszej ligi.

JW: A ty wróciłeś do kadry narodowej i zaliczyłeś m.in. występ w finale mistrzostw świata par w Boras.

WJ: Najpierw były półfinały w Debreczynie. Wygraliśmy, choć miałem problemy z motocyklem, bo z jakiegoś nieznanego mi powodu zacinał się gaz. Finał był w szwedzkim Boras. Pojechaliśmy ze Zbyszkiem Marcinkowskim ze Zgrzeblarek (później Falubaz, przyp. JW). Kierownikiem ekipy i mechanikiem był Robert Nawrocki, który był równocześnie kierowcą samochodu marki Wołga. To był pierwszy model tego auta z charakterystycznym jeleniem na pokrywie silnika i oczywiście cały w kolorze czarnym. Nasze uzbrojenie stanowiły trzy klubowe motocykle: dwa z Częstochowy i jeden z Zielonej Góry. Patrząc na tę wyprawę z dzisiejszej perspektywy była to czystej wody amatorszczyzna, ale i tak wypadliśmy nie najgorzej. Na podium stanęli reprezentanci Wielkiej Brytanii, Nowej Zelandii i Szwecji. My zajęliśmy piąte miejsce przed parami z Czechosłowacji i Węgier.

JW: Byłeś w kadrze, w ekstraklasie wykręciłeś średnią 1,98, a jednak postanowiłeś zakończyć karierę. Nie za wcześnie?

WJ: Straciłem poczucie frajdy. Motocykl po staremu mnie słuchał, ale po wszystkich perturbacjach zdrowotnych i trzyletniej uporczywej rekonwalescencji coraz częściej łapałem się na reakcjach zachowawczych. Głowa chciała jedno, a ręka sama ujmowała gazu. Przemyślałem sobie wszystko i postanowiłem zakończyć przygodę. Sezon 1972 był ostatnim rokiem regularnych startów. Tak postanowiłem, ale raz jednak się wyłamałem.

JW: Co to była za pokusa?

WJ: Nie pokusa, lecz raczej coś w rodzaju szantażu moralnego. Po tragedii Marka Czernego kilku młodych zawodników zrezygnowało, ławka rezerwowych praktycznie przestała istnieć. Do tego doszły jakieś bieżące zaszłości i okazało się, że nie ma składu na wyjazd do Leszna. Działacze zaczęli mnie maglować, apelować, więc się ugiąłem i pojechałem, choć byłem bez treningu i kompletnie nieprzygotowany. Zdobyłem jeden punkt, ale kiedy w drugim wyścigu szczęśliwie uniknąłem przygody po zamieszaniu zainspirowanym przez Jurka Kowalskiego, podjąłem decyzję ostateczną i nieodwracalną. 26 sierpnia 1973 roku zakończyłem występy na czarnym torze.

JW: Ale rozbratu z żużlem nie wziąłeś?

WJ: Zapisałem się na kurs instruktorski. Jazdy na żużlu nikt nas tam nie uczył, przyswajaliśmy za to wiedzę z dziedzin pozornie odległych. Pamiętam, że pisałem prace kontrolne m.in. na temat budowy układu krwionośnego i napięcia przedstartowego.

JW: Jak długo czekałeś na posadę trenera pierwszego zespołu?

WJ: Nie prowadziłem nigdy dziennika, więc nie bardzo pamiętam. W 1974 roku Bernard Kacperak doprowadził Włókniarza do drugiego tytułu mistrzowskiego. W następnym sezonie zacząłem się mocno angażować, przede wszystkim w szkolenie młodzieży. Nie pytaj kiedy formalnie dostałem pierwszą drużynę, nie wiem. Tymczasem po latach prosperity związanej z prezesurą Wacława Tomaszewskiego nadeszły lata równi pochyłej i najgłębszego kryzysu w dziejach Włókniarza, kiedy to czas transformacji ustrojowej zbiegł się z kryzysem sportowym. Znaczna część mojej aktywności zawodowej przypada na ten trudny okres.

JW: Mimo ekstremalnie trudnych warunków z powodzeniem prowadziłeś szkolenie. Czy policzyłeś kiedyś, ilu chłopaków doprowadziłeś do licencji?

WJ: Już mówiłem, że nie pisałem pamiętnika, ale paru z nich jak Józef Kafel, Dariusz Rachwalik, Sławomir Drabik, Sebastian Ułamek, Rafał Osumek zapisało się trwale na sportowych kartach. Chłopaków z tzw. „papierami” było więcej, ale nie starczyło im determinacji, żeby wykorzystać posiadany potencjał.

JW: Po przejściu na emeryturę nie spędzasz już całych dni na stadionie. Czy to oznacza rozbrat z klubem?

WJ: Absolutnie! Śledzę na bieżąco wszelkie wydarzenia, choć rzeczywiście więcej czasu spędzam teraz w domu.

JW: Załóżmy, że możemy cofnąć czas. Wyobraź sobie, że znów masz kilkanaście lat. Czy w obecnych warunkach też wybrałbyś żużel?

WJ: Bez wahania. Sądzę, że z moimi ówczesnymi predyspozycjami fizycznymi i przede wszystkim z moim charakterem miałbym w obecnych warunkach szansę zrobienia prawdziwej kariery.

JW: Jednym słowem też należysz do tych, którzy urodzili się za wcześnie?

WJ: Niczego nie żałuję, ale rzeczywiście na upartego można tak powiedzieć. O każdym.

Janusz Wróbel

Leave a Reply

2. Liga Żużlowa